21 kwietnia 2007

"Nikt mi nie będzie mówił, co mi wolno robić, a czego nie".

Skąd wziął się pomysł, że można przebierać w religijnych dogmatach? Jest on wynikiem przemian społecznych, które odcisnęły swoje piętno także na współczesnej religijności. Człowiek funkcjonujący w społeczeństwie demokratycznym od urodzenia aż do śmierci nakłaniany jest do podejmowania samodzielnych decyzji. Sam sobie wybiera szkołę, znajduje pracę, wybiera żonę, męża, miejsce zamieszkania, jest samodzielny i pełen inicjatywy. Jeżeli ktoś przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent swojego dnia myśli w tych kategoriach, to trudno jest mu przyjąć, że jedną z dziedzin swojego życia - religię - powinien traktować inaczej. "Nikt mi nie będzie mówił, co mi wolno robić, a czego nie".

Nie rozumie, dlaczego sam nie miałby decydować również o tym, co jest, a co nie jest grzechem. Chce być autorem kryterium oceny swoich czynów: "dobre lub złe jest to, co ja za takie uważam". Jeśli uzna współżycie przed ślubem za dobre, to będzie współżył; jeśli natomiast będzie uważał, że należy poczekać, to się od niego powstrzyma. Ważne jest to, że cokolwiek wybierze, przesłanką jego decyzji nie będzie nauczanie Kościoła, ale osobisty pogląd na daną kwestię.

Taki człowiek nie odrzuca całkowicie pojęcia grzechu, ale chce mieć prawo widzieć go inaczej i gdzie indziej niż Kościół. Z badań socjologicznych wynika jednak, że jest coraz mniej takich obszarów życia, w których jest gotowy szukać przewinień. Ten proces został określony mianem sekularyzacji, czyli zeświecczenia. Osoba ukształtowana przez społeczeństwo konsumpcyjne wyklucza Boga z kolejnych dziedzin swojego życia: pracy, rodziny, seksu. Tymczasem bez odniesienia do Niego pojęcie grzechu nie istnieje. Jest dobro i zło, ale grzechu nie ma. Jeśli człowiek wyrugował Boga z tych dziedzin, to nie odnajdzie w nich też grzechów.

czytaj dalej w: Mój grzech moja sprawa