21 czerwca 2007

bez pretensji …

Na blogu blog.wiara.pl/jotka znalazłem taki oto tekst. Mądre i pełne rozwagi słowa ...

Czytam kolejne teksty - diagnozy. Jak uwierzyć w Kościół, skoro instytucja zawodzi? Jak odklerykalizować Kościół? Jak upodmiotowić świeckich? Jak zobaczyć wspólnotę?

Przyznam, że te pytania są mi obce. Kościół to nie instytucja. W istocie - instytucja Kościoła jest mi kompletnie nieznana. Zaryzykuję nawet stwierdzenie - niepotrzebna. Nie mam żadnych oczekiwań od instytucji, rozumiem, że ona organizacyjnie jest konieczna i kropka. Podobnie jak konieczna jest administracja państwowa.

Kościół jest dla mnie miejscem spotkania z Bogiem. Miejsce to złe słowo - nie chodzi o budynek - ale nie znajduję innego. Kościół to Sakramenty, Kościół to Jezus Chrystus. Kościół to wspólnota w końcu - papież, biskupi, kapłani, osoby konsekrowane, świeccy. Nie piramida - rodzina. Może to lepsze określenie niż wspólnota - bo sugeruje pewną strukturę odpowiedzialności. Odpowiedzialności, nie władzy. Co ma w ogóle do tego instytucja?

Jak odklerykalizować Kościół i jak upodmiotowić świeckich. Może zmartwię zadających to pytanie…

Po pierwsze - kapłaństwo jest powołaniem szczególnym i nigdy szczególnym być nie przestanie. Ksiądz Twardowski pisał: Własnego kapłaństwa się boję, własnego kapłaństwa się lękam i przed kapłaństwem w proch padam i przed kapłaństwem klękam. To piękne i prawdziwe. Ale pozwolę sobie zauważyć - przed kapłaństwem, nie przed kapłanem.

Wyjątkowość powołania w żadnym wypadku jednak nie oznacza wyjątkowości kapłana jako człowieka, a oczekiwanie czegoś takiego jest tyleż nierealne co nieuczciwe. Obciążanie jakiegokolwiek człowieka wymaganiem, by był wyjątkowy, lepszy niż ja, jest nakładaniem mu ciężaru nie do uniesienia.

Mogę oczekiwać świętości, to prawda. W tym samym stopniu, w którym wymagam jej od siebie.

Po drugie - kapłan nie jest instytucją sakralno-pomocowo-poradniczą. To nie poradnia psychologiczna, punkt pomocy charytatywnej, źródło pewnych rozwiązań na moje życie, itd. To człowiek, który jest w stanie takiej pomocy udzielić o tyle, o ile chce i potrafi. I tak samo jak każdy inny ma prawo nie potrafić, nie mieć siły, odwagi czy zwyczajnie nie chcieć.

Po trzecie - upodmiotowienie świeckich. W moim najgłębszym przekonaniu nie da się kogoś upodmiotowić “na siłę”. Nie da się nikogo upodmiotowić odgórnie. Upodmiotowienie to uznanie samego siebie za podmiot, nie przedmiot. Upodmiotowienie to wzięcie odpowiedzialności. I podjęcie pracy na rzecz tego, za co jestem odpowiedzialna.

Zakres pracy jest olbrzymi - wystarczy się za nią wziąć. Nie potrzeba do tego zgód, zezwoleń i zaproszeń. Trzeba jedynie nastawienia: Tak, to jest mój dom. W moim domu trzeba wykonać - dla nas wszystkich - taką pracę. Ja mogę ją zacząć robić. I jeśli nie będzie tak, że mój wielki plan wymaga, żeby inni koniecznie się tego podjęli, to zapewne się uda. A jeśli mój wielki i dobry plan wymaga od innych zaangażowania i pracy, to muszę pamiętać, że to nie jest ich plan i mają prawo odmówić.

Z pewnością wielu ludzi świeckich jest głęboko zaangażowanych w działania na rzecz Kościoła. Często czują się traktowani przedmiotowo. Wydaje mi się, że najczęściej znaczy to: nas się nie słucha, nie mamy wpływu. Nie możemy przebić się przez instytucję. Rozumiem, to trudne.

Ale czy jest sens wściekać się na wiatr, że wieje? Albo na deszcz, że pada? Jeśli na coś nie mam wpływu, to nie mam. Mogę próbować go uzyskać. Mogę zastanowić się, skąd się biorą wątpliwości czy opór i skorygować swój plan tak, by je zmniejszyć. Mogę próbować rozmawiać. Mogę - to nie ostatnia opcja - modlić się o mądrość dla nas i dobre rozwiązania. O dobre, nie o moje. Nawet jeśli jestem przekonana, że między “moje” i “dobre” można postawić znak równości.

No i w końcu - jak zobaczyć wspólnotę. Też bym chciała… Ale wspólnoty się nie ogląda. Wspólnotę się buduje. Własnym wysiłkiem. Oglądać ją mogą jedynie Ci, którzy są na zewnątrz. O pierwszych chrześcijanach mówiono: “Patrzcie, jak oni się miłują”. Ale kto dostrzegał tę wspólnotę? Poganie. Osoby z zewnątrz. Wewnątrz były kłótnie i spory, ale była też jedność - wokół Chrystusa. Jedność, która wymagała wysiłku. Przebaczenia. Zrozumienia. Odpowiedzialności za drugiego…

Ze wspólnotą jest tak jak z miłością. Chcielibyśmy czuć, że jesteśmy kochani. Każdy by chciał. Ale ważniejsze jest to, byśmy kochali. I by inni czuli się kochani przez nas. A reszta…? Przyjdzie z czasem…

Tyle Autorka bloga blog.wiara.pl/jotka . Jak widać nie wszyscy są zgorzkniałymi i ustawicznie krytykującymi antyklerykałami.