Od zawsze było tak, że w sporach o wiarę chodziło nie tyle o samego Boga, co o człowieka i o jego własny obraz, jaki sobie stworzył. W wielu wypadkach chodzi nawet o coś bardziej przyziemnego, o miejsce człowieka, który wielokrotnie nie może znieść myśli, że jest ktoś większy od niego. Oświecenie w diaboliczny sposób wmówiło nam (czy też próbowało wmówić), że człowiek jest miarą wszystkiego i ostateczną instancją wszelkich sądów moralnych czy etycznych. Niestety tak nie jest, bo człowiek nie jest istotą doskonałą i tego rodzaju idealistyczny antropocentryzm prowadzi w prostej linii do relatywizmu i etyki dżungli, gdzie rację ma silniejszy, a słabsi muszą odpaść.
Tak więc ateizm propagujący humanizm, a więc rzekomo wartości ludzkie i przeciwstawiający je etyce czy moralności opartej o religię (i odwoływanie się do Boga jako fundamentu wszelkiej moralności) jest idealizmem zakładającym, że człowiek jest istotą doskonałą i zdolną zawsze zaakceptować najwznioślejsze wartości, nawet jeśli są one w absolutnej sprzeczności z jego prywatnymi interesami. I tu jest właśnie miejsce na ateizm, który zaprzecza już nie tylko istnieniu Boga, ale raczej jest ślepy na rzeczywista kondycję człowieka. Sartrowskie: „albo ja, albo Bóg, istnienie Boga urąga mojemu człowieczeństwu”, jest tego najdobitniejszym przykładem.