22 czerwca 2010

nikt mi nie będzie mówił, co mi wolno robić, a czego nie …




Prowadzone w ostatnich latach badania religijności pokazują, że młodzi Polacy za najcięższy grzech uznają… kradzież samochodu. Jednocześnie milczą w konfesjonałach na temat swojego życia seksualnego. Zaliczają je do sfery prywatnej, do której nie dopuszczają nawet Boga.


Ankietowani nie przestali być ludźmi wierzącymi, nie przestali być nawet członkami Kościoła katolickiego, ale po prostu sprywatyzowali sobie chrześcijaństwo. Wierzą w Boga, lecz każdy na swój sposób. Socjologowie zauważyli, że współczesny człowiek, dojrzewający w społeczeństwie nastawionym konsumpcyjnie, skłonny jest traktować religię jak zakupy w supermarkecie: akceptuje to, co wydaje mu się atrakcyjne, a odrzuca to, co uważa za zbędne. Dotyczy to zarówno prawd wiary (np. „wierzę w Jezusa, ale nie wierzę w piekło”), jak i zasad moralnych („zgadzam się z Kościołem, że nie należy kraść, ale nie zgadzam się z jego nauczaniem w dziedzinie seksu”). Skrajnym przykładem ilustrującym skutki takiego podejścia do religii są tzw. megakościoły, które pojawiły się ostatnio w Stanach Zjednoczonych. Jest to wynik traktowania religii jako dobra konsumpcyjnego. Megakościoły podchodzą do człowieka jak do potencjalnego konsumenta. Opierając się na prawdzie, że każdy ma w sobie wpisaną jakąś głębszą duchową potrzebę, oferują ludziom usługę w postaci „megareligii”, czyli swoistego supermarketu wyznaniowego. W budynkach pozbawionych wszelkich religijnych symboli organizowane są nabożeństwa, które nie nawiązują w sposób bezpośredni do żadnej konfesji. Unikają w ten sposób nawiązań do tradycyjnych Kościołów, aby nie zrażać sobie ewentualnych „klientów”.


Skąd wziął się pomysł, że można przebierać w religijnych dogmatach? Jest on wynikiem przemian społecznych, które odcisnęły swoje piętno także na współczesnej religijności. Człowiek funkcjonujący w społeczeństwie demokratycznym od urodzenia aż do śmierci nakłaniany jest do podejmowania samodzielnych decyzji. Sam sobie wybiera szkołę, znajduje pracę, wybiera żonę, męża, miejsce zamieszkania, jest samodzielny i pełen inicjatywy. Jeżeli ktoś przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent swojego dnia myśli w tych kategoriach, to trudno jest mu przyjąć, że jedną z dziedzin swojego życia – religię – powinien traktować inaczej. “Nikt mi nie będzie mówił, co mi wolno robić, a czego nie”.


Nie rozumie, dlaczego sam nie miałby decydować również o tym, co jest, a co nie jest grzechem. Chce być autorem kryterium oceny swoich czynów: “dobre lub złe jest to, co ja za takie uważam”. Jeśli uzna współżycie przed ślubem za dobre, to będzie współżył; jeśli natomiast będzie uważał, że należy poczekać, to się od niego powstrzyma. Ważne jest to, że cokolwiek wybierze, przesłanką jego decyzji nie będzie nauczanie Kościoła, ale osobisty pogląd na daną kwestię.


Taki człowiek nie odrzuca całkowicie pojęcia grzechu, ale chce mieć prawo widzieć go inaczej i gdzie indziej niż Kościół. Z badań socjologicznych wynika jednak, że jest coraz mniej takich obszarów życia, w których jest gotowy szukać przewinień. Ten proces został określony mianem sekularyzacji, czyli zeświecczenia. Osoba ukształtowana przez społeczeństwo konsumpcyjne wyklucza Boga z kolejnych dziedzin swojego życia: pracy, rodziny, seksu. Tymczasem bez odniesienia do Niego pojęcie grzechu nie istnieje. Jest dobro i zło, ale grzechu nie ma. Jeśli człowiek wyrugował Boga z tych dziedzin, to nie odnajdzie w nich też grzechów.


Mój grzech moja sprawa


Autor artykułu Bartłomiej Dobroczyński tak próbuje wyjaśnić fenomen w artykule przedstawiony. I OK, ma prawo, ale mnie ciśnie się jako żywo jedno, jedyne słowo na język, a jest to słowo: „PYCHA”. Człowiek wierzy w Boga, ale ten Bóg w którego wierzy ma być jemu-człowiekowi posłuszny i podporządkowany. Kiedyś napisałem: „Coraz częściej ludzie oczekują, że Bóg będzie czarodziejem spełniającym ich zachcianki i kaprysy, a w razie wpadki cudownie interweniującym, aby ich wybawić z kłopotu. Kościół zaś to tylko instytucja charytatywna rozdająca za darmo cudownie rozmnożony chleb, albo –lepiej i wygodniej- pieniążki, a chwilach podniosłych i uroczystych zapewniająca wzruszające przeżycia lub w chwilach trudnych dostarczająca duchowej pociechy, ale bez prawa do stawiania jakichkolwiek wymagań moralnych. I absolutnie żadnej krytyki czy mówienia o grzechu, winie, zadośćuczynieniu !!! bo radykalnie „spadnie oglądalność”. I wydaje się, że powyższe rozważania są tylko tego potwierdzeniem.


Karl Rahner zaś (w swojej książce „Fundamenty wiary chrześcijańskiej”) pisze: „religia domowej roboty ma tę samą wartość co pieniądze domowej roboty. Religia, aby być prawdziwą i realną siłą, nie może być moim własnym, domowym czy nawet chałupniczym produktem. Musi być rzeczywistością obiektywną, niezależną ode mnie, za którą stoi autorytet samego Boga, niezależny od mojego « widzimisię ». I to ja mam naginać moje subiektywne odczucia i przekonania do obiektywności Boga, a nie odwrotnie.”