Z ks. dr. Piotrem H. Kieniewiczem MIC z Instytutu Teologii Moralnej KUL rozmawia Urszula Buglewicz Premier Donald Tusk i minister zdrowia Ewa Kopacz zadeklarowali, że wkrótce zajmą się sprawą refundacji sztucznego zapłodnienia. Wywiad, który zamieszczamy, wyjaśnia, dlaczego techniki zapłodnienia in vitro są negatywnie oceniane przez Kościół.
Niedziela, 24-31 grudnia 2007
Urszula Buglewicz: – Na czym polega metoda in vitro?
Ks. dr Piotr H. Kieniewicz: – Metoda in vitro dotyczy sytuacji, w której małżonkowie nie mogą mieć potomstwa poczętego w naturalny sposób. Doświadczenie pokazuje, że legalizacja procedur in vitro bardzo szybko przestaje dotyczyć wyłącznie małżonków, a zapłodnienia pozaustrojowego domagają się także osoby samotne, żyjące w konkubinatach, a nawet pary homoseksualne. W ten sposób jeszcze wyraźniej widać, że sztuczne zapłodnienie – wbrew medialnym kampaniom – nie jest leczeniem niepłodności, a jedynie procedurą sztucznej reprodukcji.
Istnieją dwa rodzaje sztucznego zapłodnienia: zapłodnienie wewnątrzustrojowe (sztuczna inseminacja) oraz zapłodnienie zewnątrzustrojowe (w probówce, zwane in vitro). Aby doszło do zapłodnienia zewnątrzustrojowego, kobieta przyjmuje najpierw serię zastrzyków hormonalnych, które mają pobudzić jej organizm do tego, by w jajnikach dojrzała większa liczba komórek jajowych, co trwa kilka tygodni. Dojrzałe komórki jajowe – ok. 10, a niekiedy nawet więcej – pobiera się chirurgicznie metodą laparoskopową. Równolegle z pobraniem komórek jajowych, które są zdolne do zostania zapłodnionymi ok. 12 godz., pobiera się od mężczyzny nasienie, zazwyczaj metodą masturbacyjną (ewentualnie chirurgiczną). Nasienie poddawane jest procedurze selekcji, tak aby do zapłodnienia wykorzystać jedynie w pełni zdrowe plemniki.
Samo zapłodnienie dokonywane jest na dwa sposoby. Starsza technika polega na tym, że umieszczoną w probówce komórkę jajową wprowadza się w otoczenie plemników, żeby w sposób naturalny doszło do zapłodnienia. Metoda nowsza polega na iniekcji plemnika do wnętrza komórki jajowej. Zapłodnione komórki, czyli embriony (po prostu dzieci) dojrzewają w warunkach laboratoryjnych ok. 6-7 dni do stadium blastocysty. W naturalnych warunkach ten czas potrzebny jest na wędrówkę embrionu jajowodami do macicy. Podczas tych kilku dni kobiecie ponownie podawane są hormony, tym razem, aby przygotować jej macicę do przyjęcia zarodków. Następnie dokonuje się selekcji embrionów, spośród nich wybiera się 2-3 najlepiej rozwinięte i wprowadza drogami rodnymi do macicy.
Jeśli implantacja się powiedzie, wówczas ciąża rozwija się normalnie. Jeżeli zagnieżdżą się wszystkie implantowane embriony, zdarza się, że lekarze proponują i dokonują aborcji selektywnej, usuwając najsłabiej rozwijające się embriony. Jeśli implantacja się nie powiedzie, wtedy dokonuje się kolejnych, używając pozostałych embrionów.
– Z jakimi problemami wiąże się stosowanie tej metody?
– Przy stosowaniu tej metody zapładnia się większą liczbę komórek jajowych, niż ostatecznie implantuje się do macicy. Zarodki zostają więc zamrożone (zahibernowane) i w razie potrzeby użyte. Rzecz w tym, że nie zawsze udaje się skutecznie odhibernować embriony rozwinięte do stadium blastocysty. Problem tkwi w technologii hibernacji, która często doprowadza do uszkodzenia struktury komórkowej. Ze względu na to, że nasze komórki składają się w większości z wody, która po zamrożeniu krystalizuje się, zwiększając objętość, dochodzi do rozerwania i zniszczenia struktur wielokomórkowych. Dlatego często jest tak, że po zapłodnieniu część zarodków zamraża się od razu, a tylko części pozwala się rozwijać. Rozwinięte, a niewykorzystane zarodki po prostu się niszczy.
Drugim problemem są konsekwencje zdrowotne, na jakie narażona jest kobieta, spowodowane manipulacjami hormonalnymi.
Trzeci problem stanowi kwestia dawców materiału genetycznego, wykorzystywanego do zapłodnienia in vitro. Zdarza się, że jedno lub oboje małżonków jest w ogóle niepłodne, np. jajniki kobiety nie są w stanie wyprodukować dojrzałych komórek jajowych lub organizm mężczyzny nie produkuje zdolnego do zapłodnienia nasienia. Wtedy medycyna proponuje zapłodnienie heterogeniczne, tzn. że przynajmniej jedna ze stron jest spoza małżeństwa. Mamy tu więc do czynienia ze swego rodzaju biologiczną niewiernością, której owocem może być problem tożsamości dziecka i jego poczucia bezpieczeństwa, bo nie jest dzieckiem swoich rodziców. A w skrajnym przypadku dziecko może mieć aż pięciu rodziców: dwoje bezpłodnych małżonków, dwóch dawców materiału genetycznego i kobietę, która przyjmie ciążę i urodzi dziecko.
– Metoda in vitro budzi wiele wątpliwości natury etycznej i moralnej…
– Kolejny problem jest związany z kwestią integralności aktu małżeńskiego i aktu prokreacji. Otóż Jan Paweł II w „Evangelium vitae” (nr 14) wymienia przyczyny, dla których Kościół jest przeciwny stosowaniu tej metody. Pierwsza z nich jest natury antropologicznej. Zapłodnienie pozaustrojowe narusza integralność aktu małżeńskiego, wyprowadzając prokreację poza kontekst aktu małżeńskiego. Chociaż współżycie małżonków jest okolicznością potrzebną do tego, żeby poczęcie zaistniało, oni sami nie są sprawcami poczęcia, bo to jest pozostawione działaniu Pana Boga. W przypadku zapłodnienia pozaustrojowego poczęcia dokonuje się w sposób techniczny: jego sprawcą jest technik medyczny, który przy pomocy mikropipety zmusza plemnik do wniknięcia do komórki jajowej. Można się spotkać z taką opinią, że jest to proces „prawie” naturalny, ale w tym wypadku „prawie” czyni kolosalną różnicę.
Analizując sytuację od strony biomedycznej, należy stwierdzić, iż nie jest przypadkiem to, że w określonym układzie nie dochodzi do zapłodnienia. Natura, w którą Pan Bóg wpisał mechanizmy obronne, sama się broni przed niedobrymi sytuacjami. Czasem sama konfiguracja materiału genetycznego nie jest dobra, a czasem sposób życia małżonków nie sprzyja posiadaniu potomstwa, o czym ich organizmy wiedzą lepiej, niż oni sami. Trzeba dodać również, że trudno dziś przewidzieć dalekosiężne konsekwencje takich genetycznych manipulacji, bo one uwidaczniają się dopiero w trzecim pokoleniu i dalszych. Luiza Brown, najstarsze dziecko poczęte metodą in vitro, o którym wiemy, przyszła na świat w 1978 r.; dziś ma prawie 30 lat i dwie córki – bliźniaczki. Gdy przyjdą na świat i dorosną jej wnuki (i innych poczętych in vitro dzieci) – a więc dopiero za 40-50 lat – będziemy mogli mówić o jakichkolwiek realnych danych na temat dalszych konsekwencji zdrowotnych stosowania zapłodnienia pozaustrojowego.
Obok wątpliwości natury biomedycznej istnieją – znacznie poważniejsze w moim przekonaniu – problemy antropologiczne. Zapłodnienie pozaustrojowe jest odpowiedzią nauki na żądanie niepłodnych małżeństw, które koniecznie chcą mieć własne dziecko. Innymi słowy – dziecko ma służyć temu, żeby rodzice dobrze się czuli. Instrukcja „Donum vitae” mówi jednak wprost, że dziecko nie jest przedmiotem i prawo do dziecka nie jest prawem do posiadania. Jest prawem do podjęcia godziwych działań, które mogą doprowadzić do poczęcia dziecka i tylko tyle.
Proszę zwrócić uwagę, że jednym dzieciom pozwala się żyć, a inne się wyrzuca, zabija. Są etycy, którzy nie wahają się porównać tej sytuacji do hekatomby znacznie przekraczającej koszmar gułagu i obozów koncentracyjnych II wojny światowej. Trzeba mieć bowiem świadomość, że nie ma zasadniczej różnicy pomiędzy aborcją a zniszczeniem embrionów dzieci poczętych dla potrzeb techniki in vitro. Jeśli ta procedura miałaby być finansowana z budżetu państwa, oznaczałoby to, że będzie finansowana z podatków katolików. Jako katolik nie godzę się ani na to, żeby z moich pieniędzy miały być finansowane procedury, które mają służyć zaspokojeniu niczym nieuzasadnionej potrzebie rodziców, żeby „mieć” dziecko, ani tym bardziej na to, by ceną ich szczęścia była – również finansowana z moich podatków – śmierć wielu niewinnych istnień ludzkich. Niszczenie embrionów „nadliczbowych” jest bezpośrednim zamachem na niewinne życie ludzkie. Przerwanie życia, które zaistniało w probówce, należy postrzegać tak samo, jak zamach na dziecko poczęte w łonie matki.
W Polsce sprawa sztucznego zapłodnienia nie jest prawnie uregulowana, więc, jak dotąd, nie ma na nie formalnego przyzwolenia. Legalizacja procedur in vitro i ich finansowanie z pieniędzy publicznych wprowadziłoby jednak katolików płacących podatki w sytuację pośredniego współuczestnictwa w działaniach wewnętrznie niegodziwych. Prawo niemoralne nie obowiązuje w sumieniu, przeciwnie – chrześcijanin jest wezwany do podjęcia wysiłku w kierunku jego zmiany. Tym bardziej więc polscy katolicy powinni otwarcie sprzeciwić się legalizacji zapłodnienia in vitro i finansowaniu takiej procedury ze środków publicznych.
www.wiara.pl